2018-05-01 - 06 Majówka w Jesenikach Wyróżniony

Spis treści

 

3-6.05. 2018r. "Moja pierwsza majówka w Jessennikach".

W tym roku Jacek Cz. organizował już piąty raz "Majówkę w Jesennikach, ale dla mnie to była pierwsza i nieco krótsza niż dla wszystkich innych uczestników. Od początku byłam na liście rezerwowej bo jak wiadomo ja "góral raczej nizinny", deszczu i zimna też nie lubię,a w poprzednich latach to różnie z tą pogodą bywało. Większość pojechała już 1-go maja rowerami, Sławek samochodem z rowerem na dachu, Maciej pociągiem z rowerem w przedziale, Sergiej dojechał 3-go maja  samochodem z dwoma rowerami na dachu- bo Grześkowi pękła rafka o dowiózł mu rower zastępczy.

3.05. 2018r. Pierwszy dzień.

Postanowiłam  nie dać się zamęczyć  Jackowym "góralom" wjazdami na elektrownię w Koutach, czy jakieś tam inne Czerwonohorskie Sedla i Pradziady i wyruszyłam sobie 3 dni później by dołączyć do nich jak się już  trochę wymczą. Drogę do Domasova, gdzie mieli bazę podzieliłam sobie na 2 etapy, by odwiedzić dawno nie widzianą koleżankę w Brzeźnicy pod Białą, tam przenocować i następnego dnia dojechać do Czech. Namówiłam Jacka S. by mnie odprowadził okrężną drogą przez Moszną. Wyruszyliśmy o 10.30 bo trasa krótka, więc nie było się po co spieszyć i zrywać skoro świt. Pojechaliśmy przez Wyspę Bolko, Chmielowice, Domecko zobaczyć nową wieżę widokową i ścieżkę dydaktyczną na stawach w Nowej Kuźni bo Jacek tam jeszcze nie był. Obejrzeliśmy łabędzie i posłuchaliśmy kaczek, nie omieszkałam przy tym pokazać mu historyczny kącik na wieży gdzie dokończył żywota Kaziowy termos, strącony przeze mnie nieopatrznie w przepaść. Po krótkiej przerwie i paru fotkach pojechaliśmy dalej do Prószkowa, a w Przysieczy skręciliśmy w las i  leśną drogą nr 30 dotarliśmy do Strzeleczek, potem asfalcikiem  przez Ścigów do Racławiczek by niebieskim szlakiem dostać się na tyły parku w Mosznej. Trochę się tam pobłakaliśmy, ale dotarliśmy na parkowy cmentarz by zobaczyć rozkwitające już azalie. Gdy wypadliśmy na główną aleję, to myśl była jedna- uciekać jak najszybciej- bo trafiliśmy w sam środek pochodu, a był to przecież trzeci, a nie pierwszy maja. Chyba cała okoliczna ludność i nie tylko, chciała zobaczyć czy już kwitną azalie. Tłok był ogromny chcieliśmy uciec boczną alejką, ale tam było jeszcze gorzej, rzuciłam hasło, że może przez Ogiernicze- ale tam była już Sodomia i Gomoria. Wąska droga, samochody poparkowane po obu stronach, jakby tego było mało to jedne chciały do parku wjechać inne wyjechać, między nimi przepychali się piesi, rowerzyści i motocykle. Uciekaliśmy czym prędzej na ile to było możliwe, już mi się nawet ciastek u Peli w Łączniku odechciało, bo z daleka było widać ile tam zaparkowanych samochodów. Pojechaliśmy sobie polną drogą z Łącznika do Brzeźnicy- tu Jacek mnie pożegnał i wrócił lasem do Opola, a ja  zacumowałam u koleżanki na pysznym objedzie, plotkach, a wieczorkiem wybrałyśmy się piechotą tą samą polną drogą na lody do Łącznika. Ale nie polecam włoskich w lokalu "Spoko loco" bo mocno wodniste, a drogie jak w naszym Sopelku. AAA zapomniałam dodać, że od rana pogoda była piękna wręcz upalna i dobrze się jechało bo wiaterek chłodził z lekka i nie wiedząc kiedy zrobiłam 50 km.


4.05. 2018r. Drugi dzień.

W nocy była burza i ranek powitał mnie rzeźki i chłodny, więc wstałam niespiesznie/ w końcu to długi weekend/ zjadłyśmy śniadanie i koło 10-tej ruszyłyśmy w drogę. Koleżanka Krystyna odprowadziła mnie, aż do Białej boczną drogą, poczym zawróciła do domu, a ja pojechałam do Prudnika już główną drogą. W Prudniku natrafiłam na "wykopki" i musiałam do rynku przepychać się kładką dla pieszych. Pokręciłam się tam chwilę i pojechałam ścieżką rowerową aż do Łąki Prudnickiej, by skręcić na moją ulubioną boczną drogę doliną Złotego Potoku. Trasa cicha spokojna i urokliwa doprowadziła mnie do Jarnołtówka, zobaczyłam po drodze tamę i pojechałam na Zlate Hory. Tam znalazłam superancki asfalcik do Mikulowic, cały czas z górki /prawie 9 km/ i to mi się najbardziej podobało. Była wczesna godzina, wiedziałam,że reszta ekipy szwenda się gdzieś po czeskich górach, to nie chciałam siedzieć pod drzwaimi, więc zawróciłam na Głuchołazy iiii wspiełam się na pierwszy stromy podjazd, za to poźniej miałam jeszcze dłuższy zjazd do miasta. Po drodze spotkałam kawalkadę starych samochodów, które z okazji długiego weekendu też gdzieś tam "rajdowały". Objechałam rynek i okolice i chciałam coś zjeźć bo już zgłodniałam, ale w przydrożnym barze były tylko pierogi, na dodatek trzeba było na nie czekać, a ja jak wiadomo cierpliwością nie grzeszę, to trafiłam do "Baru na rogu". Tam zostało już tylko "danie dnia" za całe 7,90 – gulasz ziemniaczki i kapusta – dobre, ale tyle właśnie warte, bo porcja dziecięca. Chciałam poprawić ciasteczkiem w cukierni na przeciwko, ale też jakieś średnio dobre mi się trafiło i chociaż wcale wybredna nie jestem to wyjechałam z Głuchołaz raczej zniesmaczona niż najedzona. I na dodatek trafił mi się dość długi podjazd do granicy. Po pół godzinie wpadłam do Jesennika, pokręciłam się po rynku w poszukiwaniu "Naparstka"/ zbieram takie dla koleżanki-kolekcjonerki/ , sklepik był już zamknięty, ale uprosiłam właścicieli – otworzyli i mi jeszcze sprzedali na odchodnym tę pamiątkę.  Potem jechałam przez  Adolfowice, Czeską wieś, gdzie przez głośniki powitała mnie muzyka ni to ludowa ni operowa. Czułam się jak na dawnym pierwszym maju bo co kilkanaście metrów na słupach rozwieszone były głośniki i wzajemnie się przekrzykiwały, charcząc czasem niemilosiernie. Ciekawa byłam co na to okoliczni mieszkańcy, ale nie aż do tego stopnia by ich pytać. W końcu zobaczyłam Domasov, kościół i zaczełam się rozglądać za pensjonatem Mirrei, bo tam byliśmy zakwaterowani. Widziałam drogowskaz z nazwą takjak tłumaczył mi Jacuś, ale jakoś źle odczytałam iiiii pojechałam za daleko, więc musiałam zawracać. W  sumie plącząc się tam i z powrotem zrobiłam prawie 90 km. w tym dniu. W końcu trafiłam, a w oknie zobaczyłam Marzenę, ktora zbiegła na dół i otworzyła mi garaż bym mogła zaparkować. Miałam do wyboru 2 pokoje – z Maciejem i Sławkiem na jakiejś wersalce dla krasnoludków, albo z Panem Tadeuszem i Cześkiem R. na "bocianim gnieździe"- czyli antresoli zawieszonej pod sufitem do której prowadziły kręte "schody do nieba". Z reguły nie lubię ciasnych pomieszczeń, a antresola miała podwójny materac i była cała dla mnie. Trochę przerażały mnie te schody, ale tak miło zaskoczył mnie porządek w tym męskim pokoju, że wybrałam "bocianie gniazdo". Szybciutko się rozpakowałam, wykąpałam póki nikogo nie było, pogadałam chwilę z Galusami/ Piotrek i Radek spali bo Marzena wykończyła ich podjazdami na Rejvis pięknymi ale trudnymi cyklo ścieżkami. Na koniec poczytałam trochę i przedrzemałam czekając na resztę rajdersów, którzy wrócili z wyprawy na elektrownię dopiero po 22-giej. Zmordowani, ale szczęśliwi opowiadali jak to zdobywali te stromizny, a potem wylądowali w Szumperku i musieli wracać pociągiem, który jechał tylko do Ostróżnej bo z powodu remontu torów do Jesennika jezdziły autobusy. Ale tam nie weszłyby wszystkie  rowery , więc ci najbardziej zmęczeni pojechali autobusem, do Jesennika,a potem do Domasova na rowerach. Niezmordowane harty przyjechały od razu z Ostróżnej rowerami i ciemno już było jak się wszyscy na kwaterze spotkali.


Ostatnio zmieniany poniedziałek, 14 maj 2018 22:40


Warning: count(): Parameter must be an array or an object that implements Countable in /home/jacekar2/domains/rajder.opole.pl/public_html/templates/jsn_epic_pro/html/com_k2/templates/default/item.php on line 147

Odwiedzający

Odwiedza nas 444 gości oraz 0 użytkowników.

Początek strony

Używamy cookies i podobnych technologii m.in. w celach: świadczenia usług, reklamy, statystyk. Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień twojej przeglądarki oznacza, że będą one umieszczane w Twoim urządzeniu końcowym. Aby dowiedzieć się więcej zapoznaj się z naszą polityką prywatności.

Zgadzam się na używanie plików cookies na tej stronie