2018-05-01 - 06 Majówka w Jesenikach Wyróżniony

Spis treści

5.05.2018r. Trzeci dzień

Rano zmordowanym wczorajszymi przygodami nie bardzo chciało się wstawać i targowali się o godzinę wyjazdu. Dziś miał być spokojny dzień na luziku, tylko sanatorium i kąpiele w "Prestnicu",więc wyruszyliśmy w końcu  o 9, 45. Prowadził Maciej rowerówką 6210 wzdłuż rzeki Bela, którą odkrył calkiem przypadkiem, a nam się bardzo spodobała. W Jesenniku było trochę zamieszania zanim trafiliśmy na właściwą drogę do Vapennej, która łagodnie pięła się pod górę aż do Jaskiń na Pomezi. I gdy w końcu z Marzeną puściłyśmy się z górki to Jacuś zepsuł nam tą przyjemność każąc zawracać, bo dalej mieliśmy jechać rowerówką w innym kierunku. I tak wykazał się dobrym sercem, że nie pozwolił nam zjechać do Żulowej, boooo wjazd z powrotem pod górę na pewno by nam się nie spodobał. A droga, ktorą wybrał naprawdę była tego warta. Las, asfalcik i co kawałek punkty widokowe skąd można było podziwiać uroki tego regionu. Tak dotarliśmy do Sanatorium i zaczęliśmy zwiedzać i obfotografowywać poszczególne atrakcyjne miejsca w parku. Najpierw pokręciliśmy się na obrotowych ławkach, potem był pomnik lwa /wyglądał prawie jak nasz w Pokoju/, dalej herbaciarnia, potem pobawiliśmy się w parku linowym jak dzieci i w końcu Jacuś doprowadził nas na swoje ulubione miejsce, czyli korytek z lodowatą wodą. Było gorąco i z ochotą pobrodziliśmy w zimnej wodzie, a trzech "morsów" – Sergiej, Jaceki i Sławek z okrzykiem radości pacnęli na dechę kilkakrotnie do basenu, ku uciesze obserwatorów. Po kąpielach zjechaliśmy do restauracji na czosnkową polewkę. Tłok był spory, więc się trochę naczekaliśmy, a po posiłku nabraliśmy ochoty na dalszą jazdę, ale nie wszyscy w tym samym kierunku. Ja z Januszem, Galusami i Sergiejem pojechaliśmy na Czertowe kamenie, a reszta zjechała na Czeską wieś, potem na rynek do Jesennika i na kwaterę by odpocząć i pograć w siatkę. Ja za jazdą po górkach nie przepadam, ale pamiętałam jak kilka lat wcześniej podobały mi się te Czertowe kamenie i byłam ciekawa czy dam radę tam jeszcze wjechać, booo prowadzi na szczyt naprawdę stroma droga. Nie było tak źle udało się, tylko raz musiałam zejść z roweru, ale widoki ze szczytu są naprawdę tego warte. Pod schroniskiem spięliśmy rowery i poszliśmy pieszo na Zloty Chlum po pieczątki dla Januszka, ponieważ na drogowskazie pisało, że to tylko 1 km. Droga była bardzo stroma, kamienista, pełna korzeni, czasem jej wcale nie było i sapiąc pod górę zastanawialiśmy się jak to parę lat wcześniej grupa dowodzona przez Jacka i Bruna pchała się tam  z rowerami. Gdy doszliśmy do wieży widokowej nikomu oprócz mnie nie chcialo się już na nią wspinać, jedni już byli, a reszta wolała się raczyć złocistym napojem. Ja uznałam, że skoro wdrapałam się tak wysoko to po to by coś zobaczyć, a w lesie raczej widoczność jest ograniczona, więc kupiłam wstupinkę za 25 koron poczłapałam dalej kręconymi schodami na szczyt wieży
/ prawie tak jak na moje bocianie gniazdo/. I naprawdę warto było, bo widok był imponujący, zieleń lasów poprzeplatana żółtymi plamami rzepaku, rzędy drzew przecinają trawiaste zbocza, miasteczka i wsie, widać było jezioro Nyskie, Otmuchowskie, Pradziada,Biskupią Kopę i resztę mojej ekipy sączącą piwko pod wieżą. Gdy zeszłam tak zachwalałam Marzenie to co widziałam, że też poszła na wieżę. Gdy robiliśmy sobie zdjęcia, kelner pokazał nam zabawną tacę z otworami na kieliszki i figurką murzynka z rowerowym dzwonkiem, który wzbudził ogólną wesołość. Januszek zdobył swoją pieczątkę i mogliśmy zejść na dól do schroniska, a potem wdrapywaliśmy się na Czertowe kamienie po drabinkach trzymając się łańcuców, a ci bardziej strachliwi na czworakach.  Miejsca na szczycie za dużo nie ma, a chętnych do podziwiania widoków sporo, więc musieliśmy szybko nacieszyć oczy, zrobiliśmy kilka fotek i zeszliśmy na dół do schroniska na smażeny syr i hranulki. A potem zaczęliśmy kolejno zjeżdżać w dół z ogromną prędkością bo stromo to tam jest i trochę niebezpiecznie, a asfalt przecinają metalowe rynny, na których nasze koła podskakiwały. Szybko dotarliśmy do miasta, a potem na kwaterę. Chłopaki trochę pograli w siatkę, a potem rozpalili grila, upiekliśmy kiełbaski, bułki, serki, trochę piwem popiliśmy, trochę pośpiewaliśmy i poszliśmy spać bo się szybko zimno zrobiło.  W tym dniu zrobiliśmy tylko 40 km, ale jak mawiał Kazimierz w górach nie tylko poziom się liczy, ale i pion.

6.05.2018 r. Dzień  czwarty- powrót.

Wszystko co piękne szybko przemija, tak i nasza majówka miała się ku końcowi, czas było zbierać się do powrotu. Ale w tak dużej grupie/ zebrało się nas 15, najwięcej w historii corocznych majówek/ nie jest łatwo zebrać się wszystkim o jednej porze. By się wzajemnie nie stresować i nie popędzać znów uformowały się dwie grupy. Ja jechałam w pierwszej z  Januszem, Kazikiem, Galusami, Piotrkiem i Radkiem. Drugą grupę prowadził Jacek, a jechała z nim Grażyna, Romek, Pan Tadeusz i Czesiek R., im się nie spieszyło więc wyruszyli pół godziny po nas leśną drogą rowerową na Rejvis. Sławek i Sergiej, którzy mieli oprócz rowerów jeszcze samochody na stanie, najpierw pojezdzili sobie rowerkami po okolicy,a po południu przesiedli się na samochody i tak wrócili do domów, wioząc część naszych bagży, które sprytnie im podrzuciliśmy, by jechało nam się lżej. Sławek to w ogóle pełnił funkcję "dowozitiela" dostarczając nam w trakcie całego pobytu różne towary a szczególnie napitki.Maciej wstał skoro świt i pojechał sam rowerkiem do Nysy, a później wsiadł do pociągu i tak wrócił do domu. A ja cóż po raz kolejny dałam się wciągnąć  pod górkę zachęcona namowami Januszka – zbieracza pieczątek – bo tym razem zachciało mu się stępelka z Mechowego jeziorka w okolicach Rejvis. Grześ zrobił specjalną symulację na telefonie by mi udowodnić , że podjazd asfalcikiem od strony Jesennika wcale ciężki nie jest, ale za to jaki będzie zjazd. I choć jak Kazimierz zarzekałam się, że wcale tych gór nie lubie, to zachęcona wczorajszym sukcesem, stwierdziłam, że jedną dziennie to zdobyć mogę. Pojechałam, powoli jak żółw ociężale, ciągnęłam pod górę swą maszynę ospale, nie przejmując się wcale tym, że jestem ostatnia/ potwierdziło się później przysłowie, że ostatni będą pierwszymi/.  Spotkaliśmy się wszyscy na górze, Januszek pojechał po pieczątkę, ubraliśmy się trochę cieplej i kolejno zaczęliśmy zjeżdżać. I tu chłopaki mieli rację zjazd był naprawdę piękny, szybki, zakręcony i dłuuuugi, aż do Zlatych Hor. Mieliśmy się spotkać przy jakimś sklepie, ale ja nie wiedziałam dokładnie przy którym, bo wcześniej z nimi nie jechałam. Zjeżdżałam ostatnia, przejechałam przez miasteczko dwa razy i nigdzie ich nie spotkałam, wpadłam do sklepiku, kupiłam szybko czekolady dla dzieci i pognałam do Jarnołtówka i też ich nigdzie nie zobaczyłam po drodze. Zadzwoniłam do nich w  lekkiej panice i okazało się, że oni są jeszcze przy sklepie w Czechach i czekają na Januszka. No to rozsiadłam się na ławeczne, zjadłam, poopalałam się i czekałam prawie godzinę zanim wreszcie nadjechali. Gdy już byliśmy w komplecie pojechaliśmy drogą wzdłuż Złotego Potoku do Łąki Prudnickiej i dalej do Prudnika, potem boczną drogą przez Prężynkę, Prężynę dotarliśmy do Białej robiąc sobie przerwę śniadaniową, przy zalanej przydrożnej kapliczce. I tu gdy robiłam zdjęcia i zostałam nieco z tyłu moi ulubieni koledzy zostawili mnie na pastwę losu.Chyba poczuli zapach ciasta w Łączniku bo dopiero tam ich dogoniłam jak zjechali do cukierni, gdy ja dojeżdżałam, to Piotrek już wyjeżdżał bo mu się do domu spieszyć zaczęło. Długo nie mogłam im tego wybaczyć, obmyślając zemstę, ale przekupili mnie nieco później  -  jeden osłaniał mnie od wiatru w dalszej drodze, a drugi objecał, że przewiezie mnie na swoim nowym czoperku/ciekawe czy dotrzyma słowa/. Po kawce i ciasteczku zmęczeni szarpiącym nas wiatrem postanowiliśmy uciec na leśną drogę koło radiostacji w Chrzelicach, którą dojechaliśmy do naszej rzymkowickiej jedynki, i długo nią jechaliśmy delektując się jej nową nawierzchnią. W lesie odłączył się Radek, pojechał na Dąbrowę, a my przeskoczyliśmy autostradę i przez Pucnik i Domecko dotarliśmy do Opola. Pierwsi odjechali Galusowie w stronę swojego Damboniowa, potem Janusz pojechał podlewać działkę,  a za wyspą Bolko opuścił mnie Kazimierz. Gdy dojevchałam do domu było po 17, a na liczniku miałam 108 km w tym dniu.


Ostatnio zmieniany poniedziałek, 14 maj 2018 22:40


Warning: count(): Parameter must be an array or an object that implements Countable in /home/jacekar2/domains/rajder.opole.pl/public_html/templates/jsn_epic_pro/html/com_k2/templates/default/item.php on line 147

Odwiedzający

Odwiedza nas 420 gości oraz 0 użytkowników.

Początek strony

Używamy cookies i podobnych technologii m.in. w celach: świadczenia usług, reklamy, statystyk. Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień twojej przeglądarki oznacza, że będą one umieszczane w Twoim urządzeniu końcowym. Aby dowiedzieć się więcej zapoznaj się z naszą polityką prywatności.

Zgadzam się na używanie plików cookies na tej stronie